sobota, 1 marca 2014

Zakopane - tam gdzie komercja wyrasta ponad najwyższe szczyty.

   Szczerze przyznam, że nie wiem czego spodziewałam się jadąc do Zakopanego. Może jedynie widoku Tatr, o których marzyłam już od dłuższego czasu. Niestety dzień, w którym zawitałam do tego miasta był szary, mglisty i pochmurny, wokół jedyne co rzucało mi się w oczy to ogromne ilości turystów (w tym kobiet ledwo toczących się po śniegu w kozaczkach na obcasie przy krokwi), górali krzyczących do ciebie abyś nabył kolejną parę ciepłych skarpet lub obkupił się w nikomu nie potrzebne pamiątki oraz tysiące kolorowych straganów postawionych WSZĘDZIE gdzie tylko istniała taka możliwość.

    Wcześniej myśląc o przyjeździe do Zakopanego na cel obrałam sobie obejrzenie spektaklu w teatrze Witkacego, zdobycie Kasprowego Wierchu oraz zobaczenie Morskiego Oka. Tyle się właściwie zrobić dało na spokojnie w ciągu 4 dni. Po drodze na Gubałówkę przeszłam przez słynne Krupówki. Nie rozumiem za bardzo wspaniałości tej ulicy. Ogromny Reserved, H&M, Empik i ludzie poprzebierani za postacie z bajek, dający zrobić sobie zdjęcie z dzieciakiem, dopiero po czym informujący, że domagają się za nie 10 zł zapłaty. Klimatu również ta ulica nie ma żadnego, nawet kiedy spotkamy jakiegoś górala wyśpiewującego z sercem "Żono Moja". Na Gubałówkę wjechałam kolejką. Teraz żałuję, że na nią po prostu nie weszłam, bo być może droga byłaby ciekawsza niż sam pobyt na górze. Czemu tak? Gdy tylko znalazłam się na szczycie, moje oczy ujrzały dokładnie to samo co 5 minut wcześniej na dole. Kilka dorożek, wykończonych koni, budki z jedzeniem oraz pamiątkami. Z nadzieją, że coś mnie zaskoczy oddaliłam się od tego centrum dochodząc do lasu. Nie było mi jednak dane pobyć tam dłużej gdyż momentalnie pojawiła się wokół bardzo gęsta mgła i trzeba było wracać. Obiad zjadłam w restauracji Adamo (nie ja wybierałam) i muszę ją polecić. W teorii jest to włoska knajpka, jednakże można tutaj zamówić porządnego schabowego z ziemniakami i surówką za jakoś ponad 20 zł i zjeść go na pół z drugą osobą.


 
     Początek swojego pobytu w tym miejscu mogę udać za niezbyt udany. Na szczęście następnego dnia pogoda diametralnie zmieniła się, zza chmur wyszło słońce i w końcu ujrzałam swoje wymarzone góry. Wraz z towarzyszącymi mi osobami postanowiliśmy udać się na Kasprowy Wierch. Najpierw dojeżdża się busem do Kuźnic za około 3 zł, następnie ma się dwie możliwości dalszej podróży. Albo wjeżdżamy okropnie drogą kolejką na szczyt (40 zł od osoby, opcja raczej dla narciarzy) albo urządzamy sobie ponad trzygodzinną wspinaczkę. Ja wybrałam to drugie. Z początku idzie się na spokojnie leśnymi drogami, trasa jest łagodna, owinięta wokół góry. Gdzieniegdzie napotkamy się na strumyk, przebijające się słońce oraz coraz większe śniegowe place. Po jakiś dwóch godzinach spaceru docieramy do szczytu, gdzie podczas zimy wspinaczka przestaje być zabawnie prosta, jako że jest stromo, właściwie nie ma już drzew, a śnieg ma wysokość połowy metra. Czujemy się głupio kiedy mijają nas ludzie z kolcami w obuwiu i kijkami, a my idziemy w dżinsach i zwykłych butach trekkingowych. Ale to wszystko nic, kiedy możemy cieszyć się widokami, które są wokół nas.




      Następna w kolejce była sztuka pt. "Bezimienne Dzieło" w teatrze Witkacego. Od mojej bazy trzeba było przejść się około 30 minut spacerkiem aby tam dotrzeć, gdyż znajduje się on prawie przy wjeździe do Zakopanego od strony Krakowa. Bilety można zakupić wcześniej przez stronę internetową, bądź zarezerwować je sobie telefonicznie. Przed samym spektaklem możemy zamówić sobie kawę lub wino lub też skorzystać z darmowej herbaty Dilmaha. Sam budynek teatru jest bardzo ładny, wnętrze ozdobione jest dużą ilością impresjonistycznych (i nie tylko) obrazów nieznanych malarzy. Przedstawienie było interaktywne z publicznością. Scena znajdowała się pomiędzy ludźmi, a oświetlenie nie pozwalało określić wielkości sali. O samej sztuce wypowiem się osobno. Wyszłam z niej z ciekawą białą, trochę przerażającą maską na twarz. Postanowiłam to wykorzystać i przeszłam w niej w nocy przez miasto, co jak się z czasem okazało skutkowało straszeniem małych dzieci po drodze.




   Kolejnym celem wyprawy było zobaczenie Morskiego Oka. Teraz przyznam, że lepiej chyba odwiedzić je latem, w zimie zamarznięty, pokryty śniegiem ogromny biały plac nie robi zbyt dużego wrażenia. Co do drogi również ma się dwie możliwości - albo wynajmujemy dorożkę, która zabierze nas prawie na miejsce, albo przejdziemy się na pieszo jakieś 9 km. Trasa jest bardzo prosta, ciągnie się głównie po drodze asfaltowej. Mi osobiście było bardzo żal tych koni, które ciągnęły dorożki wypełnione czasem nawet 15, 16 osobami. Rozumiem, że to są zwierzęta przystosowane do ciężkiej pracy, jednakże kiedy mija mnie ten sam koń po raz kolejny, jest wręcz mokry od potu i ledwo dyszy, to zaczynam zastanawiać się czy aby na pewno taki rodzaj transportu jest w porządku. Ale cóż, kolejny sposób na wyciągnięcie sporej sumy od turystów.



    Pomijając fakt, że w Zakopanem większość mieszkańców próbuje na siłę na tobie zarobić to wciąż pozostaje garść takich, których można spotkać i z nimi porozmawiać o przeróżnych rzeczach. Ludzie ogólnie są tu mili i otwarci, na szlaku każdy powie ci "dzień dobry", pośle uśmiech i pozachwyca się urokami naszego pięknego kraju. Osobiście do Zakopanego raczej już nie wrócę - jest wyjście dla osób, którym nie w głowie wędrówki po górach, ale gruby portfel w kieszeni. Myślę, że lepszym rozwiązaniem dla mnie będzie wybranie się w podróż z plecakiem po górach na kilka dni i sypianie w schroniskach po drodze. Oczywiście ze wcześniejszym przygotowaniem się do tego. Na koniec śliczne Orzechówki, które jedzą chleb prosto z ręki, a spotkać je można nad Morskim Okiem.



poniedziałek, 17 lutego 2014

Pastelowy świat, wirtualna erotyka i potrzeba bliskości. "Ona" - recenzja.



 
   Przez jakiś czas od wyjścia z sali kinowej zastanawiałam się nad tym, którą opcję innej rzeczywistości byłabym w stanie przyjąć - tą skomputeryzowaną, futurystyczną, czy raczej taką pełną legend, tajemniczą lekko zatopioną w przeszłości. Teraz stwierdzam, że zdecydowanie tą drugą. Pomimo tego, że Spike Jonze przedstawił na ekranie świat ubrany w pastelowe kolory, ludzi wrażliwych i kreatywnych to i tak cały obraz wydawał mi się niezwykle smutny.

   

       Głównym bohaterem filmu jest Theodore, mężczyzna będący w około rok po rozstaniu z żoną. Jest to postać, z którą pomimo jej sporej empatii, ciekawości świata oraz umiejętności czerpania radości z drobnych rzeczy, nie mogłabym się przyjaźnić. Zbyt dużo w nim jest tęsknoty, potrzeby akceptacji, smutku i co trzeba przyznać - egoizmu. Theo pracuje w firmie, która wysyła napisane przez zatrudnionych tam ludzi do różnych osób. Pisze wspaniale, wcielając się w sytuacje innych, za co jest doceniany, jednakże sam nie potrafi ogarnąć własnego życia. Pewnego dnia ogląda reklamę najnowszego systemu operacyjnego, który ma własną świadomość. Nabywa go i w ten sposób zaczyna tworzyć relację z "Samanthą",  OS'em, przed którym, jako na ten moment jedynym, może się otworzyć.


      Film nakręcony został w ładny sposób, mimo że bardzo standardowy. Główne otoczenie składało się z wysokich wieżowców, promieni słonecznych, które próbowały (z małym skutkiem) przebić się przez ogromną ilość smogu, oraz ludzi ubranych w ciuchy o cukierkowych barwach. Mimo całego tego ciepła, które przebijało się z ekranu, można było wyczuć gdzieś w głębi ukryty chłód. Pojawiał się on za każdym razem, kiedy kamera spoczywała na twarzach ludzi, rozmawiających prawdopodobnie z komputerem przez słuchawkę. Nie było ani jednej sceny, w której jakakolwiek z osób trzecich przedstawiałaby rozmowę z innym człowiekiem. Kiedy właściwie zgubiona została zwykła potrzeba kontaktu z drugą żywą istotą, która jest tak naprawdę sobie sama najbliższa? A kiedy sztuczna inteligencja weszła na miejsce człowieka i stała się na nim zupełnie akceptowalna?

     Sam Theo wydaje mi się być dość pospolitym bohaterem. Poznajemy go jako gościa o konkretnych cechach, lubi seks, jest samotny, nie potrafi rozmawiać o emocjach, ma problemy ze snem, jest bardzo wrażliwy i jednocześnie zamknięty w sobie. Jedyne momenty, w których owa postać przypada mi do gustu to w tedy gdy jest ze swoja przyjaciółką Amy. Brakuje mi tu jednak pewnych scen, w których byłabym mocno zaskoczona, a nawet zbita z tropu, tak żeby sam bohater pokazał mi, że jak każdy inny człowiek ma w sobie jakieś takie elementy, które z pozoru by do niego nie pasowały. Rola samej Amy podobała mi się o wiele bardziej. Co do gry aktorskiej: Sam Joaquin Phoenix spełnił powierzone mu zadanie na najwyższym poziomie. 

       Przy tym wszystkim muszę przyczepić się jeszcze pomysłu na fabułę. Jest on w moim spojrzeniu po prostu kiczowaty. Dramat zakochanego w niefizycznej, wolnej, sztucznej inteligencji (jak to wspaniale ujęła była żona Theo w "laptopie") mężczyzny jest tematem już nie raz przedstawianym. Oczywiście ujęty został w sposób całkiem ciekawy i na swój sposób inny, aczkolwiek tak czy inaczej już wcześniej wyczerpany. Osobiście jestem nieco zawiedziona, po usłyszeniu wielu pozytywnych opinii spodziewałam się czegoś dużo lepszego. W każdym razie film jest do zobaczenia, trzeba tylko przetrwać podczas dłużących się scen.

                                                             
         OCENA 6/10

czwartek, 6 lutego 2014

Tam gdzie słońce prześwietla ukryte kłamstwa "Sierpień w hrabstwie Osage" - recenzja.

      Zachęcona pozytywnymi opiniami moich znajomych postanowiłam wybrać się na "Sierpień w hrabstwie Osage", wyreżyserowany przez John'a Wells'a. Film został przez nich opisany przede wszystkim jako bardzo emocjonujący, później jako dobrze zagrany. Dodatkowo moją uwagę przykuła obsada, w której skład wchodzi wspaniała Meryl Streep, która otrzymała za tę rolę nominację do oscara, Julia Roberts, również z nominacją, znany między innymi z "Moulin Rouge" Ewan McGregor i wielu innych wysokiej rangi aktorów. Scenariusz powstał na podstawie sztuki o takim samym tytule, a napisała go Tracy Letts. Osobiście podejrzewam, że gdzieś w ziemiach na terenie tego hrabstwa musi być zakorzeniony jakiś zły pierwiastek, ponieważ to co podczas seansu zobaczyłam było przepełnione aż nadto nieszczęśliwymi wydarzeniami.


          Na samym początku poznajemy Beverly'ego, który staje się przyczyną ponownego spotkania po wielu latach, będących ze sobą w nie najlepszych stosunkach matki i trzech córek. Przedstawia nam pokrótce swoją relację z żoną oraz specyficzną umowę jaką przed laty zawarli ze sobą małżonkowie. Wszystkie późniejsze wydarzenia otoczone będą przemocą, krzykiem, alkoholem, narkotykami i silnymi, negatywnymi emocjami.

           Czy fabuła filmu skupia się na jakimś konkretnym problemie? Właściwie ciężko jest to stwierdzić gdyż w teorii pod lupę brane są wyniszczone kłamstwem, zawiścią, zazdrością i egoizmem kontakty międzyludzkie. W praktyce problemy tkwią głębiej. Pewnie co drugi psycholog rzekłby, że wszystkie późniejsze problemy psychiczne, pewna niestabilność emocjonalna biorą się z trudnego dzieciństwa. I trzeba by było mu przyznać rację. Poczucie niesprawiedliwości, dawne dramaty ukryte gdzieś głęboko w świadomości, zdrady, brak zaufania, to wszystko wychodzi z czasem, po wielu, wielu latach.




       Podsumowując, na wydarzenia składają się co rusz nowe pasma nieszczęść, przewleczone co jakiś czas inteligentnym i zarazem subtelnym humorem, który jedynie ktoś kto z dystansem podchodzi do filmu może właściwie odczytać. Sama myślę, że jest on pełen pewnego rodzaju ironii, której nie potrafię dokładnie umiejscowić, ale jestem w stanie ją wyczuć. Uważam zarazem, że każdy wrażliwy widz, będzie również w stanie ją dostrzec. Nie oznacza to, że łza nie zakręci się w oku, a serce momentami nie ściśnie oczywiście.

 

      Gra aktorska zasługuje na duże uznanie, właściwie nie mam do nikogo z aktorów większych zarzutów. Praca kamery była dość standardowa, przez co nie zwróciłam na nią większej uwagi. Film był pełen słońca, otoczony ciepłymi kolorami, co stanowiło doskonały kontrast do jego treści. Polecam film, warto go obejrzeć, nie jest to koniecznie pozycja na duży ekran, jednakże w domu, w miłym towarzystwie jak najbardziej.

    


 OCENA 7/10

środa, 29 stycznia 2014

The Velvet Underground & Nico - recenzja.


  Płyta The Velvet Underground & Nico wydana została w 1967 roku przez wytwórnię Verve, a wyprodukowana teoretycznie przez Andy'ego Warhola. 


 O samej płycie powiedzieć można wiele. Podczas gdy w Wielkiej Brytani ludzie szaleli słuchając radosnych piosenek Beatles'ów, a wokół prosperował wciąż ruch dzieci kwiatów, niewiele osób chciało w ogóle mieć do czynienia z brudnymi, kontrowersyjnymi utworami Velvetów.

     Cały album ma ścisły związek z Andy'm Warholem, poczynając od okładki którą on sam zaprojektował, idąc po współpracę przy artystycznym projekcie Exploding Plastic Inevitable. Chyba najbardziej w tym wszystkim podoba mi się cała ta atmosfera, która zaprzecza sztuce jako formie pięknej. Pokazuje również ironię z jaką Warhol traktował rozwijający się wówczas konsumpcjonizm sprzedając swe sitodruki na skalę masową, nie tworząc niczego unikatowego. Przedstawiał sztukę w sposób pozbawiony emocji.


    The Velvet Underground w swoich tekstach poruszało pewne problemu, które istniały w amerykańskim społeczeństwie, ale których nikt nie chciał bardziej rozgrzebywać. Należały do nich między innymi: narkotyki, seksualność, pewien ludzki fatalizm, destrukcyjne elementy osobowości, oddawanie się w hedonizm bez postrzegania jego konsekwencji. Album z tego powodu został odrzucony i niedoceniony w swoim czasie. Na szczęście po latach ludzie spostrzegli jego wartość dla muzycznego świata. Między innymi dlatego płyta widnieje na 13. miejscu w rankingu najlepszych albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Sama muzyka zalicza się do gatunku rock'a progresywnego, eksperymentalnego, powiedziałabym też że również progresywnego.

    Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim utwory takie jak: "Venus in Furs", inspirowany niemiecką powieścią z 1870 roku o bardzo podobnym tytule, której tematyka dotykała zagadnienia sadomasochizmu., "Heroin" - po przesłuchaniu raz nie może nigdy już odejść w zapomnienie oraz "I'm Waiting for the Man", którego cover między innymi zrobił David Bowie. Ogólnie album zawiera 11 świetnych kawałków, które łącznie trwają niecałe 50 minut.

 OCENA 9/10

niedziela, 26 stycznia 2014

O wewnętrznej walce, kunsztownej intrydze i pozornym szaleństwie. "Hamlet" The National Theatre.

    Ostatnim razem pochłonięta wychwalaniem zalet przedstawianego w Londynie "Frankensteina" zapomniałam wypowiedzieć się ogólnie o idei puszczania w kinach retransmisji ze spektaklów (również z oper, różnych wydarzeń, przeglądów i spotkań). Oczywiście uważam to za rzecz wspaniałą, pytaniem pozostaje tu jedynie - dlaczego?
    
     Przede wszystkim jest to genialna opcja dla osób, które lubią teatr, a nie stać je na taki o wypad na wyspę, aby być świadkiem aktorstwa w najlepszym wydaniu. Poza tym oglądanie na dużym ekranie danego przedstawienia, siedząc pośród wielu ludzi, słysząc głos bardzo przestrzennie, dostajemy namiastkę atmosfery, jaką byśmy czuli będąc na spektaklu. Przy tym wszystkim kino zaczyna też spełniać rolę jednego z głównych miejsc kultury i spotkań ludzi z nią związanych. Daje im możliwość rozwijania swej wrażliwości oraz estetyki. Ponadto muszę przyznaję, że wszelkie wydarzenia tego typu cieszą się ogromnym zainteresowaniem osób z bardzo różnych grup wiekowych. Np. w Kinie Nowe Horyzonty organizowane są transmisje z oper na żywo. Przybywa w tedy wielu gości (zapełniona jest największa sala), ubrani są w suknie i garnitury, częstowani są w przerwie winem i z całą pewnością dobrze spędzają tam czas. 

     Tym razem obejrzałam wystawianą również w National Theatre sztukę wyreżyserowaną przez samego właściciela teatru, Nicholas'a Hytner'a, "Hamleta". Być może nie trzeba, ale dla uściślenia napiszę, że "Hamlet" jest dramatem William'a Shakespear'a wystawianym właściwie od setek lat. W tym przypadku oglądamy go nieco unowocześnionego, a dokładniej rzecz ujmując - bohaterowie zachowują się, są ubrani jak na XXI wiek przystało, jednak wypowiadają kwestie w formie archaicznej (być może nawet zupełnie nie zmienionej). Taki sposób ukazania tego dzieła, świadczy o jego ponadczasowości. 


    Całość tworzy bardzo dobre wrażenie, została ona starannie przemyślana, aby być jak najbardziej dostępna dla współczesnej widowni. Akcja zostaje przy tym powleczona otoczeniem stworzonym z państwa, w którym swoboda działania i wolność obywatela jest mocno ograniczona przez władzę. Wokół prosperuje szpiegostwo, intryga, donosicielstwo i lizusostwo wobec króla.

    Tytułowego bohatera poznajemy jako młodego mężczyznę, głęboko dotkniętego faktem, że jego matka właśnie oddaje swą rękę bratu niedawno zmarłego króla Danii i jednocześnie ojca Hamleta. Nie może on zrozumieć zapomnienia jakim owiany po zaledwie dwóch miesiącach został obraz wcześniejszego władcy. W pewnym momencie jego wierny przyjaciel opowiada mu o zjawie, którą widzieli żołnierze podczas swojej warty przy zamku, zjawie jego ojca. Hamlet wiedziony poniekąd przerażeniem, poniekąd męczącym go bólem i podejrzeniami, spotyka ducha i wysłuchuje tego co ma do powiedzenia. Okazuje się, że były król Danii został zamordowany przez własnego brata, teraz chce aby jego syn dokonał zemsty. Wszelkie dalsze, destrukcyjne wydarzenia nieubłaganie dążą do fatalnego zakończenia. 

 

    Na największą pochwałę zasługuje tutaj gra aktorska Rory'ego Hytner'a, który igra zarówno z publicznością jak i resztą bohaterów dramatu, udając własne szaleństwo, jednocześnie dźwigając ciężar zemsty jakim został obarczony. Nie raz doprowadził mnie do śmiechu albo ogromnego zdziwienia. Sprawdzał się zarówno w długich monologach jak i spontanicznych dialogach. Duży plus dostaje ode mnie jego mimika i mowa ciała. Kolejną rolę która została odegrana wspaniale miała Clare Higgins. Matka Hamleta. Były momenty, w których przejęta jej słowami zapominałam że znajduje się nawet nie tyle co w kinie, jak i w teatrze. Jedynym aktorem, którego gra nie spodobała mi się do końca był Alex Lanipekun, jako brat Ofelii, gdyż mimo że kwestie wymawiał tak jak powinien, to jego twarz pozostawała dla mnie bez wyrazu nie zależnie od tego co działo się własnie na scenie. 

    Podsumowując przez 4 godziny oglądania spektaklu zdążyłam z powodu zbyt dużej ilości emocji zdrapać cały lakier z paznokci, zapomniałam o tym że jestem głodna, a ludzie w okół trochę jakby rozpłynęli się gdzieś w powietrzu. W tym momencie również była to doskonała powtórka do matury, z której można wyciągnąć własne wnioski i mądrości dla swego przyszłego życia. Ale to pozostawiam każdemu indywidualnie. 


wtorek, 21 stycznia 2014

Benedict Cumberbatch, Frankenstein i londyński National Theatre.

    W ostatnią sobotę udało mi się dostać na retransmisję genialnego spektaklu - "Frankensteina" wyreżyserowanego przez Danny'ego Boyle'a. Całość przedstawiona została w National Thearte w Londynie. W rolach głównych wystąpili cudowny Benedict Cumberbatch jako doktor Wiktor Frankenstein oraz bardzo przekonujący w swej roli Johnny Lee Miller jako monstrum.

    Spektakl ten ma swoją jedną wyróżniającą go spośród innych cechę. Okazuje się, że główni aktorzy zamieniają się rolami co drugie przedstawienie. W ten sposób rodzi się miedzy nimi (nie koniecznie przyjacielska) rywalizacja, która skutkuje dążeniem do perfekcji w grze aktorskiej. Osobiście cieszę się, że trafiłam akurat na taki podział ról, gdyż Miller odwalił kawał naprawdę dobrej roboty poprzez ogromne utożsamienie się z potworem, ukazanie jego emocji, przede wszystkim cierpienia oraz pragnienia doznania miłości. Benedict natomiast idealnie pasuje ze swą urodą oraz postawą do angielskiego doktora z dobrego, bogatego domu.

     Całość krąży wokół dawnej fascynacji ludzką egzystencją, pytaniem skąd bierze się życie, czy można w nie ingerować. Jakie konsekwencje ma postawienie zwykłego człowieka w roli stwórcy, czy jest to zgodne z naturą. Sam bohater (Wiktor) jest osobą właściwie pozbawioną uczuć. Geniuszem, który całe swoje dnie poświęca nauce, gardzi ludźmi wokół, wiedząc że nie nadążają oni za tokiem jego myślenie. Postanawia on dokonać czegoś niesamowitego, szokującego wręcz. Stwarza kreaturę podobną do człowieka.

   

      W tym momencie stajemy się świadkami niesamowitego zdarzenia. Obserwujemy narodziny tego stworzenia. Oczarowani widzimy jego początkowe zagubienie oraz strach, radość i fascynację przyrodą. Oglądamy niczym nieskalaną, czystą jak łza emocję, która rodzi się w monstrum poprzez intuicyjne poznawanie świata wokół. Następnie po raz pierwszy spotykamy się z przejawem prawdziwego wykluczenia społecznego. Brak akceptacji, brutalność oraz ciemnota powoduje u ludzi wokół przerażenie na widok 'potwora'. Nie zdają oni sobie sprawy z jego prawdziwej wrażliwości i empatii, która powoduje u niego prawdziwy, głęboki ból oraz brak zrozumienia.

     Podczas całego spektaklu krążymy pomiędzy rzeczywistością, a wyobraźnią bohaterów, co przyczynia się do dokładnego poznania ich specyficznych osobowości. Oprócz tego widzimy relację pomiędzy poszczególnymi postaciami, ale przede wszystkim w pewnym momencie zaczynamy dostrzegać niesamowicie dziwaczną więź pomiędzy monstrum a jego panem. Na jaw wychodzi wzajemna potrzeba istnienia 'tego drugiego' i uzupełniania się. Dla stworzenia jest to potrzeba akceptacji, obdarzenia go uczuciem, jakiegokolwiek przywiązania. Dla Wiktora jest to natomiast dzieło jedynej rzeczy, na której mu zależało - naukowym odkryciu, chodzący dowód jego geniuszu.

    Myślę, że warto obejrzeć owe przedstawienie, jeśli nie na żywo to chociaż na ekranie. Są to wspaniale  spędzone dwie godziny. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę fakt, że zarówno scenografia jak i muzyka były doskonale tutaj dopasowane. Utrzymywały specyficzny, lekko gotycki klimat, przenosiły do przeszłości. Mogę jedynie pogratulować panu Boyle'owi za dobrze wykonaną pracę.


piątek, 17 stycznia 2014

Subiektywnie wyselekcjonowana piętnastka XXI wieku.

  Usiądźmy wygodnie. Zaraz obalimy głupie, krążące w eterze stwierdzenie, że dobrej muzyki już w tych czasach nie ma. Oczywiście przyznamy rację, że preferencje się nieco zmieniają, przekształcone społeczeństwo i jego wymagania co do estetyki (w tym także co do muzyki) są inne niż wiele lat temu. Pod względem wytwórni i produkcji płyt, nie cofniemy się już do wspaniałych lat 70, jednakże damy to co możemy na tą chwilę. Za moment przebrniemy przez listę najlepszych wg mnie (ocena czysto subiektywna) krążków XXI wieku.



  Miejsce 15. The XX - XX

   

    Połączenie muzyki alternatywnej z elektroniczną. Coś co w swym brzmieniu idealnie oddaje ideę słowa chill-out. Najlepszy krążek do puszczenia po odpływie fali energii wywołanej alkoholową libacją, w momencie kiedy ludzie zajmują wszystkie ciepłe kąty i przekształcają swe szybko nachodzące bogate refleksje w słowa.

    Album wydano w 2009 roku, po czym został dobrze przyjęty zarówno przez odbiorców jak i przez krytyków muzycznych. Ja osobiście uważam, że The XX tworzą muzykę elektroniczną w najlepszym możliwym wydaniu.





Miejsce 14. The Strokes - Room on Fire



     Strokes'i są niepowtarzalni. Ten amerykański zespół wyrobił sobie własny styl już na samym początku. Właściwie ciężko ich z kimś pomylić. Pierwszym utworem z tej płyty który usłyszałam, była Raptilia. Wywołała u mnie lekki szok, bo składał się ze świetnie zgranych instrumentów i pozornie za cholerę nie pasującego wokalu. Jednakże po pewnym czasie i w tym chaosie można odnaleźć harmonię.

   Zespół składa się z pięciu członków, w tym frontmana, wyglądającego na wiecznie przyćpanego Julian'a Casablancas'a. Album wydano w 2003 roku, określając go jako rock alternatywny.




                                                                           Miejsce 13. Muse - The 2nd Law


    Chyba wszyscy znają Muse, a przy tym genialny wokal Matthew. Album ten otwierają świetne kawałki takie jak pełny wyniosłej atmosfery "Supermancy", uroczy "Madness" i skoczny "Panic Station". Właściwie nie ma tu jednego określonego klimatu, można powiedzieć, że zmienia się on tak jak nastrój u kobiety podczas cyklu.

    The 2nd Law jest jednym ze świeższych krążków, wydany w 2012 roku w październiku. Myślę, że jeżeli ktoś nie przepada za bardzo za jednolitością ciągnącą się przez ponad 40 minut to jest to płyta dla nich.

   



                                                                Miejsce 12. The White Stripes - Elephant



       Niektórzy mogą się zdziwić, że płyta taka jak ta, która jest klasykiem sama w sobie i zrobiła sporo szumu w muzycznym świecie jest dopiero na 12 miejscu. Osobiście uwielbiam The White Stripes, kochanego Jack'a i Meg, oraz cały ten folk i blues który wciąż wyłania się spod powierzchni. Jest jednak tutaj jedno "ale", małe wybrakowanie. Zawsze uważałam bas za duszę muzyki, która nadaje jej głębi, wycofany do tyłu, ukrywa się powodując jednocześnie u słuchacza przyjemne dla ucha wibracje. Właśnie przez to krążek ten spadł u mnie o kilka miejsc w dół.

Miejsce 11. The Kills - Midnight Boom



     Zacznę od tego, że z ogólnie nie przepadam za damskim wokalem. Szczególnie za tymi wszystkimi wyjącymi babeczkami. Mogę za to stwierdzić, że uwielbiam Alison Mosshart. Charakter swojego głosu potrafi zmieniać odpowiednio do klimatu każdego utworu - delikatnie jak w "Black Balloon", ostro jak "Hook and Line", seksownie jak w "Getting down", dobrze uzupełniając się wzajemnie z Jamie'm.

    Krążek powstał w 2008 roku. Od początku wyróżniał się wprowadzeniem specyficznego, brudnego brzmienia - lo-fi. Ogólnie został bardzo dobrze przyjęty. Szkoda tylko, że trwa jedynie trochę ponad 30 minut.



Miejsce 10. Kasabian - West Ryder Pauper Lunatic Asylum



    Podobno, żeby móc najbardziej docenić Kasabian'ów, trzeba posłuchać ich na żywo, bo dopiero w tedy pokazują całą swoją moc. Ja ich cenię za lekko zachodni klimat. Tak, że człowiek ma ochotę porzucić wszelkie zobowiązania i ruszyć w drogę starym Cadillac'iem. Oczywiście nie jest to Steppenwolf, czy ZZ Top, ale w dalszym ciągu świetnie pobudza wyobraźnię.

    Kłuć może między innymi niska jakość tego wydanego w 2009 roku albumu. Gdzieniegdzie dźwięki skaczą i są nieprzyjemne dla ucha. Coś powinno być nieco bardziej wytłumione, coś wzmocnione. Jednakże te braki zostają wynagrodzone.





Miejsce 9. Arctic Monkeys - Whatever People Say I am, Thats What I'm Not



    Pierwszy longplay'owy album  Małpek. Cały utrzymany w klimacie Indie Rock'a. Słyszałam już niejednokrotnie opinię - Arctic Monkeys to przede wszystkim genialne, złożone teksty, które mogą być samodzielnymi, krótkimi opowiadaniami - sama się to niej pozytywnie ustosunkowuję. Irytuje mnie jedynie fakt, że płytę która kosztuje koło 50zł, sprzedają w beznadziejnym opakowani, digipack'u, a czasem nawet gorzej - ecopack'u.

    Mimo wszystko opakowanie pozostanie tylko opakowaniem, zdecydowanie nie po tym należy oceniać album. "Whatever People Say..." jest jeszcze najbardziej "swoim" krążkiem Małp, kochanym, nieskażonym przez komercjalizm i późniejsze zewnętrzne wpływy.



Miejsce 8. The Black Keys - Brothers



    The Black Keys to jeden z najbardziej owładniętych klimatem blues'a zespołów ostatnich czasów. Czuć w nim stare korzenie oraz żywą pasję, którą mają wszyscy członkowie tej grupy (jest ich dwóch). Każdy utwór jest niepowtarzalny tutaj, a jednocześnie utrzymany w tej samej stylistyce. Ich muzyka może być niesamowicie relaksująca i inspirująca.

    Krążek Brothers składa się aż z 15 utworów. Można też dostać wersję, która zawiera dwie płyty, a jedna z nich jest zbiorem nagrań z koncertów. Osobiście uważam, że to najlepszy przykład aby stwierdzić, że blues rock nie umarł.





Miejsce 7. Queens Of The Stone Age - ...Like Clockwork




     Najnowszy album ze wszystkich z tego rankingu. Mogę śmiało stwierdzić, że spośród wydanych przez QOTSA najbardziej jak do tej pory dojrzały. Być może jest to wynik wcześniejszej współpracy poszczególnych muzyków z innymi grupami i wymiana sporym doświadczeniem. Tym razem przy produkcji pojawia się wiele ciekawych osobistości, takich jak: Elton John, Alex Turner, Dave Grohl i inni.

    Wydany w 2013 roku doczekał się uznania i wielu nagród. Jak dla mnie jest świetnym przykładem tego ile muzycy mogą sobie wzajemnie przekazać.




Miejsce 6. The Dead Weather - Horehound



     Po raz kolejny witamy dzisiaj panią Alison Mosshart. Tym razem otoczoną przez trójkę fantastycznych mężczyzn: Jack'a White'a (The White Stripes), Dean'a Fertita (QOTSA) oraz Jack'a Lawrenca (The Raconteurs). W Horehound'zie usłyszymy przede wszystkim rock'a alternatywnego, garażowego, mieszankę indie i progresji, a do tego, gdzieś w głębinach czaić się będzie niemały wpływ blues'a i folku.

    No oczywiście trzeba przyznać, że najlepsza tutaj jest perkusja, dopracowana w każdym szczególe. Gitara i bas tworzą tutaj jedynie tło. Polecam z całego serca.





Miejsce 5. Crystal Fighters - Star of Love



     Star of Love wyróżnia się najbardziej ze wszystkich dzisiaj przedstawionych albumów. Są to słońce, góry, namioty, piasek, ciepłe powietrze - wszystko co kojarzy się z wakacjami - zapisane na jednej płycie CD. Jest to przede wszystkim połączenie folku z muzyką elektroniczną.

    Album został wydany w 2010 roku. Niedługo potem Crystal Fighters'i zaczęli podróżować, grając genialne koncerty i rozkochując w sobie publikę. Na płycie pojawia się kilka utworów wykonanych w wersji akustycznej, które są bardzo przyjemne dla ucha.






Miejsce 4. Stereophonics - Graffiti on the Train



     W tym przypadku krążymy nieco pomiędzy miłością, zdradą, melancholijnością, brutalnością świata itd. Ogólnie album jest raczej utrzymany w molowych tonacjach, przeważnie smutny. Podoba mi się jednak to jak dobrze momentami jest budowane napięcie przy zmianach tempa i tonacji w poszczególnych utworach oraz jak bardzo ogólnie melodyjne jest brzmienie tej płyty.

     Graffiti on the Train nie przekonało mnie do siebie od razu. Było to stosunkowo długo budowane uczucie. Powiadają jednak, że takowe bywa najtrwalsze.





Miejsce 3. Foals - Holy Fire



     Znaleźliśmy się właśnie w najlepszej trójce. Holy Fire to cała dobrze zorganizowana struktura wydobywających się dźwięków tworzących wrażenie dużej przestrzenności. Zdecydowanie trzeba pochwalić świetne dopracowanie pod względem jakości. Płyta jak najbardziej nadaje się na puszczenie na jakiejś domówce, choć oczywiście nie jest przeznaczona dla każdego.

    Mimo całej swojej świeżości i indywidualności, album wydaje się być dojrzałym oraz dokładnie przemyślanym.







Miejsce 2. The Raconturs - Consoler of the Lonely



     Warto zacząć od tytułowego utworu otwierającego cały album. Jest to majstersztyk pod względem kombinacji przejść pomiędzy poszczególnymi partiami owego kawałka. Wprowadza nas do wspaniałego folkowo-rockowego świata, poprzeplatanego różnymi drobnymi historiami. Podczas słuchania płyty może wydawać się człowiekowi, że siedzi w jakimś starym amerykańskim pub'ie, z przysłoniętymi oknami, w powietrzu unosi się dym, a do ust wlewa się whisky z lodem.

    Album został wydany w 2008 roku w Nashville, ciepło przyjęty przez otoczenie. Kolejny przy którym czuć ogromny wpływ muzycznych, dawnych korzeni.




Miejsce 1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures



     No i w końcu przyszedł czas na mojego zwycięzcę. Mam spory sentyment do tej płyty. Pamiętam kiedy odkrywałam kolejne zaskakujące informacje na jej temat, a to wszystko było dla mnie niezwykle przejmujące.

   Jest to totalna supergrupa - Dave Grohl (Nirvana, Foo Fighters, QOTSA) na perkusji, Josh Homme (QOTSA) z gitarą w ręku przy mikrofonie i John Paul Jones (Led Zeppelin) na basie. Są to dojrzali, doświadczeni muzycy co od razu widać. Każda linia instrumentalna jest dopracowana w najmniejszym szczególe, tak aby można było tu mówić o perfekcji.