poniedziałek, 17 lutego 2014

Pastelowy świat, wirtualna erotyka i potrzeba bliskości. "Ona" - recenzja.



 
   Przez jakiś czas od wyjścia z sali kinowej zastanawiałam się nad tym, którą opcję innej rzeczywistości byłabym w stanie przyjąć - tą skomputeryzowaną, futurystyczną, czy raczej taką pełną legend, tajemniczą lekko zatopioną w przeszłości. Teraz stwierdzam, że zdecydowanie tą drugą. Pomimo tego, że Spike Jonze przedstawił na ekranie świat ubrany w pastelowe kolory, ludzi wrażliwych i kreatywnych to i tak cały obraz wydawał mi się niezwykle smutny.

   

       Głównym bohaterem filmu jest Theodore, mężczyzna będący w około rok po rozstaniu z żoną. Jest to postać, z którą pomimo jej sporej empatii, ciekawości świata oraz umiejętności czerpania radości z drobnych rzeczy, nie mogłabym się przyjaźnić. Zbyt dużo w nim jest tęsknoty, potrzeby akceptacji, smutku i co trzeba przyznać - egoizmu. Theo pracuje w firmie, która wysyła napisane przez zatrudnionych tam ludzi do różnych osób. Pisze wspaniale, wcielając się w sytuacje innych, za co jest doceniany, jednakże sam nie potrafi ogarnąć własnego życia. Pewnego dnia ogląda reklamę najnowszego systemu operacyjnego, który ma własną świadomość. Nabywa go i w ten sposób zaczyna tworzyć relację z "Samanthą",  OS'em, przed którym, jako na ten moment jedynym, może się otworzyć.


      Film nakręcony został w ładny sposób, mimo że bardzo standardowy. Główne otoczenie składało się z wysokich wieżowców, promieni słonecznych, które próbowały (z małym skutkiem) przebić się przez ogromną ilość smogu, oraz ludzi ubranych w ciuchy o cukierkowych barwach. Mimo całego tego ciepła, które przebijało się z ekranu, można było wyczuć gdzieś w głębi ukryty chłód. Pojawiał się on za każdym razem, kiedy kamera spoczywała na twarzach ludzi, rozmawiających prawdopodobnie z komputerem przez słuchawkę. Nie było ani jednej sceny, w której jakakolwiek z osób trzecich przedstawiałaby rozmowę z innym człowiekiem. Kiedy właściwie zgubiona została zwykła potrzeba kontaktu z drugą żywą istotą, która jest tak naprawdę sobie sama najbliższa? A kiedy sztuczna inteligencja weszła na miejsce człowieka i stała się na nim zupełnie akceptowalna?

     Sam Theo wydaje mi się być dość pospolitym bohaterem. Poznajemy go jako gościa o konkretnych cechach, lubi seks, jest samotny, nie potrafi rozmawiać o emocjach, ma problemy ze snem, jest bardzo wrażliwy i jednocześnie zamknięty w sobie. Jedyne momenty, w których owa postać przypada mi do gustu to w tedy gdy jest ze swoja przyjaciółką Amy. Brakuje mi tu jednak pewnych scen, w których byłabym mocno zaskoczona, a nawet zbita z tropu, tak żeby sam bohater pokazał mi, że jak każdy inny człowiek ma w sobie jakieś takie elementy, które z pozoru by do niego nie pasowały. Rola samej Amy podobała mi się o wiele bardziej. Co do gry aktorskiej: Sam Joaquin Phoenix spełnił powierzone mu zadanie na najwyższym poziomie. 

       Przy tym wszystkim muszę przyczepić się jeszcze pomysłu na fabułę. Jest on w moim spojrzeniu po prostu kiczowaty. Dramat zakochanego w niefizycznej, wolnej, sztucznej inteligencji (jak to wspaniale ujęła była żona Theo w "laptopie") mężczyzny jest tematem już nie raz przedstawianym. Oczywiście ujęty został w sposób całkiem ciekawy i na swój sposób inny, aczkolwiek tak czy inaczej już wcześniej wyczerpany. Osobiście jestem nieco zawiedziona, po usłyszeniu wielu pozytywnych opinii spodziewałam się czegoś dużo lepszego. W każdym razie film jest do zobaczenia, trzeba tylko przetrwać podczas dłużących się scen.

                                                             
         OCENA 6/10

czwartek, 6 lutego 2014

Tam gdzie słońce prześwietla ukryte kłamstwa "Sierpień w hrabstwie Osage" - recenzja.

      Zachęcona pozytywnymi opiniami moich znajomych postanowiłam wybrać się na "Sierpień w hrabstwie Osage", wyreżyserowany przez John'a Wells'a. Film został przez nich opisany przede wszystkim jako bardzo emocjonujący, później jako dobrze zagrany. Dodatkowo moją uwagę przykuła obsada, w której skład wchodzi wspaniała Meryl Streep, która otrzymała za tę rolę nominację do oscara, Julia Roberts, również z nominacją, znany między innymi z "Moulin Rouge" Ewan McGregor i wielu innych wysokiej rangi aktorów. Scenariusz powstał na podstawie sztuki o takim samym tytule, a napisała go Tracy Letts. Osobiście podejrzewam, że gdzieś w ziemiach na terenie tego hrabstwa musi być zakorzeniony jakiś zły pierwiastek, ponieważ to co podczas seansu zobaczyłam było przepełnione aż nadto nieszczęśliwymi wydarzeniami.


          Na samym początku poznajemy Beverly'ego, który staje się przyczyną ponownego spotkania po wielu latach, będących ze sobą w nie najlepszych stosunkach matki i trzech córek. Przedstawia nam pokrótce swoją relację z żoną oraz specyficzną umowę jaką przed laty zawarli ze sobą małżonkowie. Wszystkie późniejsze wydarzenia otoczone będą przemocą, krzykiem, alkoholem, narkotykami i silnymi, negatywnymi emocjami.

           Czy fabuła filmu skupia się na jakimś konkretnym problemie? Właściwie ciężko jest to stwierdzić gdyż w teorii pod lupę brane są wyniszczone kłamstwem, zawiścią, zazdrością i egoizmem kontakty międzyludzkie. W praktyce problemy tkwią głębiej. Pewnie co drugi psycholog rzekłby, że wszystkie późniejsze problemy psychiczne, pewna niestabilność emocjonalna biorą się z trudnego dzieciństwa. I trzeba by było mu przyznać rację. Poczucie niesprawiedliwości, dawne dramaty ukryte gdzieś głęboko w świadomości, zdrady, brak zaufania, to wszystko wychodzi z czasem, po wielu, wielu latach.




       Podsumowując, na wydarzenia składają się co rusz nowe pasma nieszczęść, przewleczone co jakiś czas inteligentnym i zarazem subtelnym humorem, który jedynie ktoś kto z dystansem podchodzi do filmu może właściwie odczytać. Sama myślę, że jest on pełen pewnego rodzaju ironii, której nie potrafię dokładnie umiejscowić, ale jestem w stanie ją wyczuć. Uważam zarazem, że każdy wrażliwy widz, będzie również w stanie ją dostrzec. Nie oznacza to, że łza nie zakręci się w oku, a serce momentami nie ściśnie oczywiście.

 

      Gra aktorska zasługuje na duże uznanie, właściwie nie mam do nikogo z aktorów większych zarzutów. Praca kamery była dość standardowa, przez co nie zwróciłam na nią większej uwagi. Film był pełen słońca, otoczony ciepłymi kolorami, co stanowiło doskonały kontrast do jego treści. Polecam film, warto go obejrzeć, nie jest to koniecznie pozycja na duży ekran, jednakże w domu, w miłym towarzystwie jak najbardziej.

    


 OCENA 7/10