środa, 29 stycznia 2014

The Velvet Underground & Nico - recenzja.


  Płyta The Velvet Underground & Nico wydana została w 1967 roku przez wytwórnię Verve, a wyprodukowana teoretycznie przez Andy'ego Warhola. 


 O samej płycie powiedzieć można wiele. Podczas gdy w Wielkiej Brytani ludzie szaleli słuchając radosnych piosenek Beatles'ów, a wokół prosperował wciąż ruch dzieci kwiatów, niewiele osób chciało w ogóle mieć do czynienia z brudnymi, kontrowersyjnymi utworami Velvetów.

     Cały album ma ścisły związek z Andy'm Warholem, poczynając od okładki którą on sam zaprojektował, idąc po współpracę przy artystycznym projekcie Exploding Plastic Inevitable. Chyba najbardziej w tym wszystkim podoba mi się cała ta atmosfera, która zaprzecza sztuce jako formie pięknej. Pokazuje również ironię z jaką Warhol traktował rozwijający się wówczas konsumpcjonizm sprzedając swe sitodruki na skalę masową, nie tworząc niczego unikatowego. Przedstawiał sztukę w sposób pozbawiony emocji.


    The Velvet Underground w swoich tekstach poruszało pewne problemu, które istniały w amerykańskim społeczeństwie, ale których nikt nie chciał bardziej rozgrzebywać. Należały do nich między innymi: narkotyki, seksualność, pewien ludzki fatalizm, destrukcyjne elementy osobowości, oddawanie się w hedonizm bez postrzegania jego konsekwencji. Album z tego powodu został odrzucony i niedoceniony w swoim czasie. Na szczęście po latach ludzie spostrzegli jego wartość dla muzycznego świata. Między innymi dlatego płyta widnieje na 13. miejscu w rankingu najlepszych albumów wszech czasów magazynu Rolling Stone. Sama muzyka zalicza się do gatunku rock'a progresywnego, eksperymentalnego, powiedziałabym też że również progresywnego.

    Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim utwory takie jak: "Venus in Furs", inspirowany niemiecką powieścią z 1870 roku o bardzo podobnym tytule, której tematyka dotykała zagadnienia sadomasochizmu., "Heroin" - po przesłuchaniu raz nie może nigdy już odejść w zapomnienie oraz "I'm Waiting for the Man", którego cover między innymi zrobił David Bowie. Ogólnie album zawiera 11 świetnych kawałków, które łącznie trwają niecałe 50 minut.

 OCENA 9/10

niedziela, 26 stycznia 2014

O wewnętrznej walce, kunsztownej intrydze i pozornym szaleństwie. "Hamlet" The National Theatre.

    Ostatnim razem pochłonięta wychwalaniem zalet przedstawianego w Londynie "Frankensteina" zapomniałam wypowiedzieć się ogólnie o idei puszczania w kinach retransmisji ze spektaklów (również z oper, różnych wydarzeń, przeglądów i spotkań). Oczywiście uważam to za rzecz wspaniałą, pytaniem pozostaje tu jedynie - dlaczego?
    
     Przede wszystkim jest to genialna opcja dla osób, które lubią teatr, a nie stać je na taki o wypad na wyspę, aby być świadkiem aktorstwa w najlepszym wydaniu. Poza tym oglądanie na dużym ekranie danego przedstawienia, siedząc pośród wielu ludzi, słysząc głos bardzo przestrzennie, dostajemy namiastkę atmosfery, jaką byśmy czuli będąc na spektaklu. Przy tym wszystkim kino zaczyna też spełniać rolę jednego z głównych miejsc kultury i spotkań ludzi z nią związanych. Daje im możliwość rozwijania swej wrażliwości oraz estetyki. Ponadto muszę przyznaję, że wszelkie wydarzenia tego typu cieszą się ogromnym zainteresowaniem osób z bardzo różnych grup wiekowych. Np. w Kinie Nowe Horyzonty organizowane są transmisje z oper na żywo. Przybywa w tedy wielu gości (zapełniona jest największa sala), ubrani są w suknie i garnitury, częstowani są w przerwie winem i z całą pewnością dobrze spędzają tam czas. 

     Tym razem obejrzałam wystawianą również w National Theatre sztukę wyreżyserowaną przez samego właściciela teatru, Nicholas'a Hytner'a, "Hamleta". Być może nie trzeba, ale dla uściślenia napiszę, że "Hamlet" jest dramatem William'a Shakespear'a wystawianym właściwie od setek lat. W tym przypadku oglądamy go nieco unowocześnionego, a dokładniej rzecz ujmując - bohaterowie zachowują się, są ubrani jak na XXI wiek przystało, jednak wypowiadają kwestie w formie archaicznej (być może nawet zupełnie nie zmienionej). Taki sposób ukazania tego dzieła, świadczy o jego ponadczasowości. 


    Całość tworzy bardzo dobre wrażenie, została ona starannie przemyślana, aby być jak najbardziej dostępna dla współczesnej widowni. Akcja zostaje przy tym powleczona otoczeniem stworzonym z państwa, w którym swoboda działania i wolność obywatela jest mocno ograniczona przez władzę. Wokół prosperuje szpiegostwo, intryga, donosicielstwo i lizusostwo wobec króla.

    Tytułowego bohatera poznajemy jako młodego mężczyznę, głęboko dotkniętego faktem, że jego matka właśnie oddaje swą rękę bratu niedawno zmarłego króla Danii i jednocześnie ojca Hamleta. Nie może on zrozumieć zapomnienia jakim owiany po zaledwie dwóch miesiącach został obraz wcześniejszego władcy. W pewnym momencie jego wierny przyjaciel opowiada mu o zjawie, którą widzieli żołnierze podczas swojej warty przy zamku, zjawie jego ojca. Hamlet wiedziony poniekąd przerażeniem, poniekąd męczącym go bólem i podejrzeniami, spotyka ducha i wysłuchuje tego co ma do powiedzenia. Okazuje się, że były król Danii został zamordowany przez własnego brata, teraz chce aby jego syn dokonał zemsty. Wszelkie dalsze, destrukcyjne wydarzenia nieubłaganie dążą do fatalnego zakończenia. 

 

    Na największą pochwałę zasługuje tutaj gra aktorska Rory'ego Hytner'a, który igra zarówno z publicznością jak i resztą bohaterów dramatu, udając własne szaleństwo, jednocześnie dźwigając ciężar zemsty jakim został obarczony. Nie raz doprowadził mnie do śmiechu albo ogromnego zdziwienia. Sprawdzał się zarówno w długich monologach jak i spontanicznych dialogach. Duży plus dostaje ode mnie jego mimika i mowa ciała. Kolejną rolę która została odegrana wspaniale miała Clare Higgins. Matka Hamleta. Były momenty, w których przejęta jej słowami zapominałam że znajduje się nawet nie tyle co w kinie, jak i w teatrze. Jedynym aktorem, którego gra nie spodobała mi się do końca był Alex Lanipekun, jako brat Ofelii, gdyż mimo że kwestie wymawiał tak jak powinien, to jego twarz pozostawała dla mnie bez wyrazu nie zależnie od tego co działo się własnie na scenie. 

    Podsumowując przez 4 godziny oglądania spektaklu zdążyłam z powodu zbyt dużej ilości emocji zdrapać cały lakier z paznokci, zapomniałam o tym że jestem głodna, a ludzie w okół trochę jakby rozpłynęli się gdzieś w powietrzu. W tym momencie również była to doskonała powtórka do matury, z której można wyciągnąć własne wnioski i mądrości dla swego przyszłego życia. Ale to pozostawiam każdemu indywidualnie. 


wtorek, 21 stycznia 2014

Benedict Cumberbatch, Frankenstein i londyński National Theatre.

    W ostatnią sobotę udało mi się dostać na retransmisję genialnego spektaklu - "Frankensteina" wyreżyserowanego przez Danny'ego Boyle'a. Całość przedstawiona została w National Thearte w Londynie. W rolach głównych wystąpili cudowny Benedict Cumberbatch jako doktor Wiktor Frankenstein oraz bardzo przekonujący w swej roli Johnny Lee Miller jako monstrum.

    Spektakl ten ma swoją jedną wyróżniającą go spośród innych cechę. Okazuje się, że główni aktorzy zamieniają się rolami co drugie przedstawienie. W ten sposób rodzi się miedzy nimi (nie koniecznie przyjacielska) rywalizacja, która skutkuje dążeniem do perfekcji w grze aktorskiej. Osobiście cieszę się, że trafiłam akurat na taki podział ról, gdyż Miller odwalił kawał naprawdę dobrej roboty poprzez ogromne utożsamienie się z potworem, ukazanie jego emocji, przede wszystkim cierpienia oraz pragnienia doznania miłości. Benedict natomiast idealnie pasuje ze swą urodą oraz postawą do angielskiego doktora z dobrego, bogatego domu.

     Całość krąży wokół dawnej fascynacji ludzką egzystencją, pytaniem skąd bierze się życie, czy można w nie ingerować. Jakie konsekwencje ma postawienie zwykłego człowieka w roli stwórcy, czy jest to zgodne z naturą. Sam bohater (Wiktor) jest osobą właściwie pozbawioną uczuć. Geniuszem, który całe swoje dnie poświęca nauce, gardzi ludźmi wokół, wiedząc że nie nadążają oni za tokiem jego myślenie. Postanawia on dokonać czegoś niesamowitego, szokującego wręcz. Stwarza kreaturę podobną do człowieka.

   

      W tym momencie stajemy się świadkami niesamowitego zdarzenia. Obserwujemy narodziny tego stworzenia. Oczarowani widzimy jego początkowe zagubienie oraz strach, radość i fascynację przyrodą. Oglądamy niczym nieskalaną, czystą jak łza emocję, która rodzi się w monstrum poprzez intuicyjne poznawanie świata wokół. Następnie po raz pierwszy spotykamy się z przejawem prawdziwego wykluczenia społecznego. Brak akceptacji, brutalność oraz ciemnota powoduje u ludzi wokół przerażenie na widok 'potwora'. Nie zdają oni sobie sprawy z jego prawdziwej wrażliwości i empatii, która powoduje u niego prawdziwy, głęboki ból oraz brak zrozumienia.

     Podczas całego spektaklu krążymy pomiędzy rzeczywistością, a wyobraźnią bohaterów, co przyczynia się do dokładnego poznania ich specyficznych osobowości. Oprócz tego widzimy relację pomiędzy poszczególnymi postaciami, ale przede wszystkim w pewnym momencie zaczynamy dostrzegać niesamowicie dziwaczną więź pomiędzy monstrum a jego panem. Na jaw wychodzi wzajemna potrzeba istnienia 'tego drugiego' i uzupełniania się. Dla stworzenia jest to potrzeba akceptacji, obdarzenia go uczuciem, jakiegokolwiek przywiązania. Dla Wiktora jest to natomiast dzieło jedynej rzeczy, na której mu zależało - naukowym odkryciu, chodzący dowód jego geniuszu.

    Myślę, że warto obejrzeć owe przedstawienie, jeśli nie na żywo to chociaż na ekranie. Są to wspaniale  spędzone dwie godziny. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę fakt, że zarówno scenografia jak i muzyka były doskonale tutaj dopasowane. Utrzymywały specyficzny, lekko gotycki klimat, przenosiły do przeszłości. Mogę jedynie pogratulować panu Boyle'owi za dobrze wykonaną pracę.


piątek, 17 stycznia 2014

Subiektywnie wyselekcjonowana piętnastka XXI wieku.

  Usiądźmy wygodnie. Zaraz obalimy głupie, krążące w eterze stwierdzenie, że dobrej muzyki już w tych czasach nie ma. Oczywiście przyznamy rację, że preferencje się nieco zmieniają, przekształcone społeczeństwo i jego wymagania co do estetyki (w tym także co do muzyki) są inne niż wiele lat temu. Pod względem wytwórni i produkcji płyt, nie cofniemy się już do wspaniałych lat 70, jednakże damy to co możemy na tą chwilę. Za moment przebrniemy przez listę najlepszych wg mnie (ocena czysto subiektywna) krążków XXI wieku.



  Miejsce 15. The XX - XX

   

    Połączenie muzyki alternatywnej z elektroniczną. Coś co w swym brzmieniu idealnie oddaje ideę słowa chill-out. Najlepszy krążek do puszczenia po odpływie fali energii wywołanej alkoholową libacją, w momencie kiedy ludzie zajmują wszystkie ciepłe kąty i przekształcają swe szybko nachodzące bogate refleksje w słowa.

    Album wydano w 2009 roku, po czym został dobrze przyjęty zarówno przez odbiorców jak i przez krytyków muzycznych. Ja osobiście uważam, że The XX tworzą muzykę elektroniczną w najlepszym możliwym wydaniu.





Miejsce 14. The Strokes - Room on Fire



     Strokes'i są niepowtarzalni. Ten amerykański zespół wyrobił sobie własny styl już na samym początku. Właściwie ciężko ich z kimś pomylić. Pierwszym utworem z tej płyty który usłyszałam, była Raptilia. Wywołała u mnie lekki szok, bo składał się ze świetnie zgranych instrumentów i pozornie za cholerę nie pasującego wokalu. Jednakże po pewnym czasie i w tym chaosie można odnaleźć harmonię.

   Zespół składa się z pięciu członków, w tym frontmana, wyglądającego na wiecznie przyćpanego Julian'a Casablancas'a. Album wydano w 2003 roku, określając go jako rock alternatywny.




                                                                           Miejsce 13. Muse - The 2nd Law


    Chyba wszyscy znają Muse, a przy tym genialny wokal Matthew. Album ten otwierają świetne kawałki takie jak pełny wyniosłej atmosfery "Supermancy", uroczy "Madness" i skoczny "Panic Station". Właściwie nie ma tu jednego określonego klimatu, można powiedzieć, że zmienia się on tak jak nastrój u kobiety podczas cyklu.

    The 2nd Law jest jednym ze świeższych krążków, wydany w 2012 roku w październiku. Myślę, że jeżeli ktoś nie przepada za bardzo za jednolitością ciągnącą się przez ponad 40 minut to jest to płyta dla nich.

   



                                                                Miejsce 12. The White Stripes - Elephant



       Niektórzy mogą się zdziwić, że płyta taka jak ta, która jest klasykiem sama w sobie i zrobiła sporo szumu w muzycznym świecie jest dopiero na 12 miejscu. Osobiście uwielbiam The White Stripes, kochanego Jack'a i Meg, oraz cały ten folk i blues który wciąż wyłania się spod powierzchni. Jest jednak tutaj jedno "ale", małe wybrakowanie. Zawsze uważałam bas za duszę muzyki, która nadaje jej głębi, wycofany do tyłu, ukrywa się powodując jednocześnie u słuchacza przyjemne dla ucha wibracje. Właśnie przez to krążek ten spadł u mnie o kilka miejsc w dół.

Miejsce 11. The Kills - Midnight Boom



     Zacznę od tego, że z ogólnie nie przepadam za damskim wokalem. Szczególnie za tymi wszystkimi wyjącymi babeczkami. Mogę za to stwierdzić, że uwielbiam Alison Mosshart. Charakter swojego głosu potrafi zmieniać odpowiednio do klimatu każdego utworu - delikatnie jak w "Black Balloon", ostro jak "Hook and Line", seksownie jak w "Getting down", dobrze uzupełniając się wzajemnie z Jamie'm.

    Krążek powstał w 2008 roku. Od początku wyróżniał się wprowadzeniem specyficznego, brudnego brzmienia - lo-fi. Ogólnie został bardzo dobrze przyjęty. Szkoda tylko, że trwa jedynie trochę ponad 30 minut.



Miejsce 10. Kasabian - West Ryder Pauper Lunatic Asylum



    Podobno, żeby móc najbardziej docenić Kasabian'ów, trzeba posłuchać ich na żywo, bo dopiero w tedy pokazują całą swoją moc. Ja ich cenię za lekko zachodni klimat. Tak, że człowiek ma ochotę porzucić wszelkie zobowiązania i ruszyć w drogę starym Cadillac'iem. Oczywiście nie jest to Steppenwolf, czy ZZ Top, ale w dalszym ciągu świetnie pobudza wyobraźnię.

    Kłuć może między innymi niska jakość tego wydanego w 2009 roku albumu. Gdzieniegdzie dźwięki skaczą i są nieprzyjemne dla ucha. Coś powinno być nieco bardziej wytłumione, coś wzmocnione. Jednakże te braki zostają wynagrodzone.





Miejsce 9. Arctic Monkeys - Whatever People Say I am, Thats What I'm Not



    Pierwszy longplay'owy album  Małpek. Cały utrzymany w klimacie Indie Rock'a. Słyszałam już niejednokrotnie opinię - Arctic Monkeys to przede wszystkim genialne, złożone teksty, które mogą być samodzielnymi, krótkimi opowiadaniami - sama się to niej pozytywnie ustosunkowuję. Irytuje mnie jedynie fakt, że płytę która kosztuje koło 50zł, sprzedają w beznadziejnym opakowani, digipack'u, a czasem nawet gorzej - ecopack'u.

    Mimo wszystko opakowanie pozostanie tylko opakowaniem, zdecydowanie nie po tym należy oceniać album. "Whatever People Say..." jest jeszcze najbardziej "swoim" krążkiem Małp, kochanym, nieskażonym przez komercjalizm i późniejsze zewnętrzne wpływy.



Miejsce 8. The Black Keys - Brothers



    The Black Keys to jeden z najbardziej owładniętych klimatem blues'a zespołów ostatnich czasów. Czuć w nim stare korzenie oraz żywą pasję, którą mają wszyscy członkowie tej grupy (jest ich dwóch). Każdy utwór jest niepowtarzalny tutaj, a jednocześnie utrzymany w tej samej stylistyce. Ich muzyka może być niesamowicie relaksująca i inspirująca.

    Krążek Brothers składa się aż z 15 utworów. Można też dostać wersję, która zawiera dwie płyty, a jedna z nich jest zbiorem nagrań z koncertów. Osobiście uważam, że to najlepszy przykład aby stwierdzić, że blues rock nie umarł.





Miejsce 7. Queens Of The Stone Age - ...Like Clockwork




     Najnowszy album ze wszystkich z tego rankingu. Mogę śmiało stwierdzić, że spośród wydanych przez QOTSA najbardziej jak do tej pory dojrzały. Być może jest to wynik wcześniejszej współpracy poszczególnych muzyków z innymi grupami i wymiana sporym doświadczeniem. Tym razem przy produkcji pojawia się wiele ciekawych osobistości, takich jak: Elton John, Alex Turner, Dave Grohl i inni.

    Wydany w 2013 roku doczekał się uznania i wielu nagród. Jak dla mnie jest świetnym przykładem tego ile muzycy mogą sobie wzajemnie przekazać.




Miejsce 6. The Dead Weather - Horehound



     Po raz kolejny witamy dzisiaj panią Alison Mosshart. Tym razem otoczoną przez trójkę fantastycznych mężczyzn: Jack'a White'a (The White Stripes), Dean'a Fertita (QOTSA) oraz Jack'a Lawrenca (The Raconteurs). W Horehound'zie usłyszymy przede wszystkim rock'a alternatywnego, garażowego, mieszankę indie i progresji, a do tego, gdzieś w głębinach czaić się będzie niemały wpływ blues'a i folku.

    No oczywiście trzeba przyznać, że najlepsza tutaj jest perkusja, dopracowana w każdym szczególe. Gitara i bas tworzą tutaj jedynie tło. Polecam z całego serca.





Miejsce 5. Crystal Fighters - Star of Love



     Star of Love wyróżnia się najbardziej ze wszystkich dzisiaj przedstawionych albumów. Są to słońce, góry, namioty, piasek, ciepłe powietrze - wszystko co kojarzy się z wakacjami - zapisane na jednej płycie CD. Jest to przede wszystkim połączenie folku z muzyką elektroniczną.

    Album został wydany w 2010 roku. Niedługo potem Crystal Fighters'i zaczęli podróżować, grając genialne koncerty i rozkochując w sobie publikę. Na płycie pojawia się kilka utworów wykonanych w wersji akustycznej, które są bardzo przyjemne dla ucha.






Miejsce 4. Stereophonics - Graffiti on the Train



     W tym przypadku krążymy nieco pomiędzy miłością, zdradą, melancholijnością, brutalnością świata itd. Ogólnie album jest raczej utrzymany w molowych tonacjach, przeważnie smutny. Podoba mi się jednak to jak dobrze momentami jest budowane napięcie przy zmianach tempa i tonacji w poszczególnych utworach oraz jak bardzo ogólnie melodyjne jest brzmienie tej płyty.

     Graffiti on the Train nie przekonało mnie do siebie od razu. Było to stosunkowo długo budowane uczucie. Powiadają jednak, że takowe bywa najtrwalsze.





Miejsce 3. Foals - Holy Fire



     Znaleźliśmy się właśnie w najlepszej trójce. Holy Fire to cała dobrze zorganizowana struktura wydobywających się dźwięków tworzących wrażenie dużej przestrzenności. Zdecydowanie trzeba pochwalić świetne dopracowanie pod względem jakości. Płyta jak najbardziej nadaje się na puszczenie na jakiejś domówce, choć oczywiście nie jest przeznaczona dla każdego.

    Mimo całej swojej świeżości i indywidualności, album wydaje się być dojrzałym oraz dokładnie przemyślanym.







Miejsce 2. The Raconturs - Consoler of the Lonely



     Warto zacząć od tytułowego utworu otwierającego cały album. Jest to majstersztyk pod względem kombinacji przejść pomiędzy poszczególnymi partiami owego kawałka. Wprowadza nas do wspaniałego folkowo-rockowego świata, poprzeplatanego różnymi drobnymi historiami. Podczas słuchania płyty może wydawać się człowiekowi, że siedzi w jakimś starym amerykańskim pub'ie, z przysłoniętymi oknami, w powietrzu unosi się dym, a do ust wlewa się whisky z lodem.

    Album został wydany w 2008 roku w Nashville, ciepło przyjęty przez otoczenie. Kolejny przy którym czuć ogromny wpływ muzycznych, dawnych korzeni.




Miejsce 1. Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures



     No i w końcu przyszedł czas na mojego zwycięzcę. Mam spory sentyment do tej płyty. Pamiętam kiedy odkrywałam kolejne zaskakujące informacje na jej temat, a to wszystko było dla mnie niezwykle przejmujące.

   Jest to totalna supergrupa - Dave Grohl (Nirvana, Foo Fighters, QOTSA) na perkusji, Josh Homme (QOTSA) z gitarą w ręku przy mikrofonie i John Paul Jones (Led Zeppelin) na basie. Są to dojrzali, doświadczeni muzycy co od razu widać. Każda linia instrumentalna jest dopracowana w najmniejszym szczególe, tak aby można było tu mówić o perfekcji. 

czwartek, 16 stycznia 2014

Praga -zagubieni w czasie ( i/lub tłumie turystów).

    Praga - miasto niemalże bajkowe. Znane ze swojej wspaniałej architektury co roku przyciąga miliony turystów, którzy przewijają się drobnymi uliczkami Starego Miasta, powodując wzajemne zawroty głowy. Można by rzec, że przechadzanie się wąskimi ścieżkami, jeszcze z czasów średniowiecza daje możliwość pobudzenia wyobraźni, przeniesienia się kilkaset lat wcześniej. Dotykając murów, obserwując szczupłe, jakby dostojne gotyckie wieże, niemalże dostrzegając pilnujących porządku strażników, słysząc uliczną muzykę popadamy w zapomnienie. Okazuje się jednak, że po chwili nas spokój zostaje zmącony, w kadr wchodzi nam kolejny niemiecki turysta z aparatem w ręku, jakieś dziecko przebiega nam pod nogami, a za nim matka w szpilkach prawie wykręcając sobie kostki, za nimi cała grupa szkolna pogrążona w rozmowie o zbliżającym się wieczorze. Nasza świadomość brutalnie powraca do rzeczywistości kiedy kolejny raz ktoś szturcha nas łokciem. 

    Po takim chaotycznym spacerze przez główny rynek mamy ochotę napić się kawy, gdzieś niedaleko centrum. Szukamy ciekawego miejsca, które przyciągnie nas swym szyldem i nazwą tak jakby było tam od zawsze tylko dla nas. Pośród piętnastu McDonald'ów, KFC i innych fastfoodów znajdujemy wreszcie upragniony bar, w którym możemy przekąsić smażony serek i skosztować upragnionego nektaru bogów. 

    Następnie obieramy sobie za cel Hradczany, mijamy "tańczący dom", most Karola, podziwiamy widoki, aż w końcu stajemy z rozdziawionymi buziami na widok katedry św. Wita. Gotyk we wspaniałym wydaniu (oczywiście w późniejszych latach zabudowany barokowymi elementami poprzez ludzi tamtego okresu z nieco krzywym poczuciem estetyki). Wcześniej pokonujemy ogromny plac, który równie dobrze może symbolizować amor vacui jak i walkę z tym co zobaczymy potem. 



    Można śmiało rzec, że Praga to miasto, które przyszli architekci muszą odwiedzić. Znajdą tu przykłady wspaniałego wydania zarówno gotyku, renesansu, baroku jak i modernizmu, secesji i art deco. Będąc już przy secesji nie możemy nie wspomnieć Alfonsa Muchy. Jakoś tak się złożyło w moim przypadku, że po powrocie z Pragi wszyscy ludzie zaczęli kochać Muchę. Był wszędzie, otaczał i pochłaniał z każdej strony wabiąc swą delikatnością i kunsztem. Uległam mu również. Większość ludzi niestety nie wie, że tworzył on prócz plakatów ogromne obrazy (czasem nawet 48 metrów kwadratowych), a były to niezaprzeczalnie dobre dzieła. Osobiście jednak nie rozumiem tego, że kiedy jestem w Pradze i przepycham się przez tłum spoconych ludzi, widząc wolną przestrzeń jedynie poprzez spojrzenie na niebo, wszędzie dookoła dostrzegam miliony pierdół z reprodukcjami tworów Muchy, a obok niego jak dobry kumpel zawsze znajdzie się Klimt. Przecież to nie jest jego miasto, a jest go niestety o wiele za dużo. 






    Najprzyjemniej jest pospacerować przez Pragę nocą. W tedy kiedy robi się na ulicach spokojnie, a perspektywa powietrzna zaczyna płatać figle. W panoramie dominują wieże, niczym nocni strażnicy pilnujący sekretów tego starego miasta. Czuć przyjemną, ciepłą atmosferę, niczym wyciągniętą prosto z dawno napisanej powieści. Poczucie czasu przestaje być tak silne, nie ma sensu się spieszyć. Nad wodą unosi się mgła, gdzieś w oddali przepływają barki, a zmęczone mewy krążą nad brzegiem, wydając ostatnie odgłosy przez snem.




    Kiedy już jesteśmy w Czechach, niedaleko stolicy, warto przejechać się do Kutnej Hory. Myślę, że każdy lubiący gotyk mógłby poczuć zaskoczenie, widząc tam Kościół św. Barbary. W pobliżu znajduje się również kaplica czaszek, która wykrzykuje w milczeniu "Memento Mori!".

 



środa, 15 stycznia 2014

O Panu Ptaku Nakręcaczu, głębokiej studni oraz nierzeczywistej rzeczywistości.

     Każdy kto choć raz czytał książkę autorstwa Haruki Murakami'ego, wie że w trakcie czytania pewne normy, które panują w naszym świecie zostają zaburzone. Człowiek nie jest w stanie zorientować się kiedy coś co powinno być nazwane elementem fantastycznym opowieści staję się czymś zupełnie naturalnym i jak najbardziej jej właściwym.


   "Kronika Ptaka Nakręcacza" jest niewątpliwie jedną z najlepszych powieści Murakamiego. Mimo swojej obszerności, sadza człowieka w fotelu i sprawia w magiczny sposób, że nie może on oderwać wzroku od przerzucanych co chwilę kartek.
Rozbudowane wątki, głęboko przeanalizowane postacie, wszystkie na swój sposób niezrozumiałe i spowite tajemnicą tworzą treść tejże opowieści. Sięgając po kolejną książkę Murakamiego nie spodziewamy się rozwikłania wszelkich zagadek pojawiających się w miarę rozwoju akcji. W pozornie odmiennych cechach i opisach bohaterów dostrzegamy pewne typowe dla autora schematy. Uszy o nieregularnych kształtach, delikatny puszek widniejący nad górną wargą, brak telewizora oraz skrupulatne przygotowywanie z pozoru prostych posiłków, to tylko nie które elementy witające nas jak starych przyjaciół Haruki'ego.

      Po raz kolejny zostajemy uwikłani w całą serię, można by rzec, zupełnie przypadkowych zdarzeń. Okazuje się jednak, że los jako dyrygent, kierujący orkiestrą świata, zmienia co rusz tempo, czasem powtarza pewne elementy, wprowadza nowe sekwencje dźwiękowe, jednak wciąż tworzy muzykę jako jedną całość. Tak samo jak czas, który bawi się świadomością każdego człowieka, czerpiąc radość z jego zagubienia.

   Tym razem błądzimy pomiędzy latami 90, a końcem drugiej wojny światowej. Wątki te łączą się ze sobą, przeplatają tworząc pięknie wyrzeźbioną lineę serpentinatę, czasem brutalnie przerwaną, czasem zagiętą pod nieodpowiednim kątem, tak że mamy ochotę przerwać lekturę na kolejną filiżankę kawy. Jesteśmy przerażeni i jednocześnie zafascynowani zachowaniem bohaterów, ich brakiem silnych emocji, nieistniejącym w przestrzeni krzyku i zwyczajnym akceptowaniem, dla nas, nieakceptowalnego. W pewnym momencie pojawia się jednak światło, które dostrzegamy leżąc na dnie głębokiej studni, kiedy ktoś pomału uchyla pokrywę i wiele rzeczy zaczyna mieć sens. Pomału chwytamy drabinkę, którą dopiero teraz jesteśmy w stanie dostrzec i wspinamy się na powierzchnie, aby w końcu poznać tak długo oczekiwane wyjaśnienie (albo też jego część).

    Zdradzanie treści poszczególnych rozdziałów, jaki i opisy kolejnych postaci nie mają tutaj sensu, myślę że najpierw należy poczuć smak powieści, pozwolić swym kubkom smakowym na określenie własnej postawy wobec lektury, dopiero potem zacząć pomału konsumować kolejne składniki zaserwowanej potrawy - zarówno każdy z nich osobno, jak i pod postacią dobrze współgrającej całości. Osobiście polecam przeczytać "Kronikę Ptaka Nakręcacza", nie musi to być koniecznie akurat ta powieść Murakam'iego, jednakże warto poznać nowy smak tego świata, sprawić przyjemność własnym zmysłom.